sobota, 18 marca 2017

Bajka o tym, jak to Pixar okradł cały Meksyk

15 marca znienacka pojawił się trailer filmu „Coco”, nowego filmu studio Pixar. Że co, że jak? Jaki film, co, nic mi nie mówili, ja nic nie wiem. I w sumie z enigmatycznego trailera nie dowiecie się wiele więcej:


Nasz dwunastoletni szarpidrut to Miguel (debiutujący Anthony Gonzalez), uzdolniony muzycznie chłopak, którego rodzina od pokoleń ma bana na granie na instrumentach. Dlaczego? Tego dowiemy się podczas podróży do Krainy Zmarłych z pomocą trickstera Hektora (Gael García Bernal).

Na razie wiadomo guzik z pętelką (przed seansami aktorskiej wersji „Pięknej i Bestii” ma się pojawić kolejny trailer, tym razem z wcześniej wspominanym Hektorem), ale hej! Pixar? Dia de los Muertos?? Gdzie moje calaveritas de azucar i najbliższe kino wybudowane na cmentarzu?

Mogłoby się wydawać, że film o meksykańskim święcie wyprodukowany przez giganta animacji powinien nic, tylko cieszyć, zwłaszcza bojowników o prezentowanie różnorodnych kultur i PoCów w kinie. Tymczasem JAK NIE HUKNIE JAKA AWANTURA PANIE TALERZE LATAJĄ POSTY Z CAPS LOCKIEM LATAJĄ DRAMA DRAMA NIECZYTELNE


O co tu chodzi? Skąd taka złość na krótki trailer z ledwo zarysowaną fabułą? Na ile to słuszne obsobaczenie, a na ile powtarzanie przemielonych w gniewie bzdur?

Plotka #1: PROSZĘ PANI, A DISNEY ODGAPIA!
„Coco” nie jest naturalnie pierwszym filmem, którego akacja dzieje się w czasie meksykańskiego święta, ale na swoje nieszczęście wychodzi wcale nie tak dawno po innej animacji. 
Która też dotyczyła Dia de Los Muertos.
I główny bohater udał się do świata Zmarłych, gdzie spotkał swoją rodzinę.
I był gitarzystą.

(post użytkownika shapeshiftingalienhybridguy)

Ajjjjjj. Nie wygląda to za dobrze na pierwszy rzut oka, co? Ale zerknijmy na historię obu produkcji.

„The Book of Life” to film, który od początku przyciągał uwagę – animacja opowiadająca o romantycznym muzyku przeżywającym niezwykłe przygody w tętniącym życiem Świecie Zmarłych? A poprosimy! Produkcja zachwycała oryginalnym designem postaci i ujmowała obsadą złożoną z niemal samych latynoskich aktorów. Film poradził sobie  finansowo, zebrał dobre recenzje zarówno od krytyków, jak i widzów – ganiano taką sobie fabułę i zmarnowany potencjał trójkąta miłosnego, ale siłą filmu była familijna atmosfera i rewelacyjne, unikatowe projekty.

Yaaaaaaaaaaaaaay!

Woooooow!

„The Book of Life” wyszło w 2014 roku, “Coco” planowane jest na listopad 2017. PRZYPADEK? Najwyraźniej tak. Jorge Gutierrez, twórca TBoF, długo mielił pomysł na tego typu dzieło – to właśnie niezwykłe rysunki inspirowane Meksykiem zapewniły mu półcudem wstęp do szkoły animacji, a pierwszym szkicem była praca dyplomowa „Caramelo”  (nie oglądajcie, zestarzała się straszliwie). Z pomysłem na film Gutierrez chodził po producentach od 2000 roku, bez większych sukcesów. Tymczasem przyszedł 2010, Lee Unkrich zakończył pracę nad „Toy Story 3” i zapowiedział, że już działa nad nowym projektem związanym z meksykańskim świętem zmarłych. W 2012 poszła wieść, że Guillermo del Toro dołączył do Reel FX tworzącego film, który wtedy roboczo nazywał się jeszcze „Day of the Dead”. W tym samym roku Pixar zapowiedział oficjalnie, że pracuje nad animacją o meksykańskim święcie zmarłych, Reel FX zmienił tytuł na „The Book of Life”, co by uniknąć kontrowersji i oskarżeń, że odgapia (hłe, hłe). W 2014 wychodzi TBoF, w 2015 Pixar ogłasza tytuł nowej produkcji i pokazuje kilka concept artów, w 2016 animowanie rusza pełną parą, a na 2017 planowana jest premiera.

Plotka, jak to plotka, pogalopowała w dzikie strony – możecie często spotkać się z informacją, że podczas tego chodzenia od drzwi do drzwi ze swoimi szkicami Gutierrez miał także zawitać do Pixara. A Pixar, jak to Wielka Firma Prowadzona Przez Białego Człowieka, nie mógł znieść, że Latynos wpadł na taki świetny pomysł, więc niby wywalili biednego Jorge za drzwi, ale sobie tam pokserowali co trzeba i zaczęli pracę, a jak TBoL osiągnęło sukces finansowy, to już w ogóle nic, tylko wydawać podróbę. Jest to oczywista bzdura, i to łatwa do udowodnienia – otóż Pixar nie przyjmuje żadnych pomysłów z zewnątrz, wszystkie ich filmy oparte są na pomysłach ludzi, którzy już w Pixarze pracują. Za to inną wielką firmą, u której TBoL wylądował na biurku, był Dreamworks – przyjęli ten pomysł w 2007 i tak go mieli, mieli i mieli, aż w końcu go odrzucili ze względu na „różnice artystyczne”.

Gutierrez i del Toro złożyli twórcom „Coco” gratulacje na twitterze i życzyli im powodzenia (i zresztą obie strony dostają masę hejtu i oskarżeń o plagiat). Jeżeli jesteś osobą, która uważa, że do mieszkania Gutierreza wpadły zamaskowane typy z uszami Myszki Miki, przycisnęły mu pistolet do głowy i kazały napisać te twitty, to cóż, nie mogę ci pomóc.

Plotka #2: DISNEY ZRZYNA! WYSTARCZY PORÓWNAĆ SCREENY I DEKORACJE!

I ta plota to najlepszy dowód, że potrzebujemy więcej filmów o Dia de Los Muertos, skoro ludzie nie rozpoznają podstawowych rekwizytów tego święta.

Papel picado to cienkie kartki, w których wycina się wzory za pomocą nożyków. Są uznawane za dobro meksykańskiej sztuki ludowej i żadna porządna impreza nie może się bez nich odbyć – służą jako dekoracje w czasie świąt Bożego Narodzenia, ślubów, chrzcin, urodzin, no i oczywiście w trakcie Dia de los Muertos.

Papel picado w realu...

... w "The Book of Life"...

...i na plakacie "Coco".

Charakterystyczne dla samego Święta Zmarłych są nagietki, znane już bardzo dobrze Aztekom, którzy wykorzystywali je jako ozdoby i składniki lekarstw. Jako że bujnie kwiecisko po Meksyku w tym okresie rośnie, groby po prostu w nich toną, a na cmentarze prowadzą usypane z ich płatków ścieżki – wierzy się, że mocny kolor i silny zapach nagietków pomaga zmarłym krewnym znaleźć drogę.




Skoro już jesteśmy w temacie innych kulturowych aspektów wyłapanych w trailerze – pewno część widzów kręci głowami nad towarzyszącą Miguelowi psiną, że ech, wiadomo, Disney, zwierzęcy towarzysz musi być, a choćby i od czapy. Tymczasem Dante wydaje się być wsadzony z większym sensem. Najprawdopodobniej jest to przedstawiciel xōlōitzcuintli, gatunku bezwłosych psów hodowanych już przez Azteków. Jak to psy, towarzyszyły w polowaniach, rzucały się wrogom do gardeł, grzały nogi w nocy i... były składane do grobów ze swoimi właścicielami, by bronić ich podczas wędrówki w zaświaty. Zresztą nazwa zobowiązuje – pierwszy człon nazwy rasy nawiązuje do azteckiego boga Xolotl, odpowiedzialnego m.in. za umieranie jako takie i strzeżenie Słońca w czasie jego wędrówki za dnia, nim wróci do krainy śmierci.



Przedstawiony w filmie idol głównego bohatera, Ernesto de la Cruz, jest oczywiście postacią fikcyjną, trudno jednak nie dostrzec inspiracji Pedro Infante. Był to śpiewak, muzyk, aktor, legenda Złotej Ery meksykańskiego kina. Zginął w wieku 39 lat, gdy pilotowany przez niego samolot uległ awarii. Skala żałoby, liczba pomników, hołdy oddane przez innych muzyków i spontaniczne zebrania w rocznice jego śmierci w pełni pokazały, jaką popularnością się cieszył.




W każdym razie, pretensje, że film o Dia de Los Muertos ma nagietki, papel picado, szkielety, świeczki i gitary są na poziomie czepiania się filmów gwiazdkowych, że śnieg, choinki i prezenty.

Plotka #3: „COCO” TO FILM TWORZONY PRZEZ SAMYCH BIAŁASÓW! TFU!

TBoL był swego rodzaju przełomem – meksykański twórca stworzył bardzo dobry film animowany o swojej kulturze, a pomogli mu inni latynoscy twórcy. Super! Cóż, info, że kolejny film o Dia de Los Muertos będzie reżyserował biały Amerykanin, niezbyt przypadło do gustu. Nie jest jednak prawdą, że nad „Coco” czuwają sami biali faceci, których bolało, że PoC mogą mieć cokolwiek w animacji do gadania i jeszcze odnosić sukcesy. Reżyserowi Unkrichowi na pewno towarzyszy Adrian Molina z meksykańskimi korzeniami, na razie wiadomo też o niektórych latynoskich aktorach głosowych, tradycyjnym zespole Mono Blanco i Tierra Mojadzie, który będzie odpowiedzialny za dwie piosenki w filmie.

Żeby było śmieszniej, przecież i TBoL nie był 100% no-white w pionie decyzyjnym - współscenarzystą był jak nabardziej biały Doug Langdale.

Plotka #4: DISNEY CHCIAŁ UKRAŚĆ ŚWIĘTA!

Pamiętacie, jak to papa Walt próbował zaklepać sobie nazwę „Dia de Los Muertos”? Tak tak! W 2013, kiedy „Coco” miało się jeszcze nazywać „Dia de Los Muertos”, Disney złożył wniosek o zarejestrowanie tej nazwy jako ich znaku towarowego. Jakkolwiek niesmak i podejrzliwość były zrozumiałe, tak niektórych poniosła wyobraźnia – sprawa absolutnie nie zmierzała do tego, by zgarnąć całe święto do sejfu, a potem jeździć od wioski do wioski i pałować tych, którym się umyśliło obchodzić Dia de Los Muertos bez wykupienia licencji. Zarejestrowanie znaku miało chronić Disneya przed nieuczciwymi sprzedawcami planującymi bez zgody opychać towary z logiem filmu i nijak (?) nie przeszkadzałoby w świętowaniu tak, jak się dotychczas świętowało. Niech za przykład posłużą nam pixarowskie „Auta” – to, że tytuł jest przez nich prawnie zaklepany, nie znaczy, że producenci zabawkowych autek momentalnie zostali wyjęci spod prawa i nikt nigdy nie ma prawa używać tego słowa na swoich produktach bez adwokatów na karku.
W każdym razie, krytyka była na tyle gwałtowna, że Disney wycofał wniosek, zmienił tytuł i na znak dobrej woli stworzył zespół kulturowych konsultantów mających pomagać przy filmie, w którym znalazł się m.in. komiksowy rysownik Lalo Alcaraz, jeden z najostrzejszych krytyków tego prawniczego cyrku. Na ile to PRowe zagranie, a na ile chęć załatwienia tej sprawy porządnie – sami oceńcie.


Plakat autorstwa Lalo Alcaraza. 


Oni mówią: "o rety, jaka żałosna podróba TBoL, weźmy to zbojkotujmy ://////". Ja mówię: "oh boy DWA filmy animowane o Dia de Los Muertos w tak krótkim czasie??? :O :D :O :D". Bardzo mnie zaskoczyły te negatywne reakcje i nie podoba mi się, jak szybko banialuki na temat "Coco" się rozprzestrzeniają. Jeżeli nowy film także was zaciekawił, to usiądźcie sobie spokojnie i po prostu uważajcie na to, co na jego temat się wypisuje. Poczekamy, aż emocje opadną, i ani się obejrzymy, a już wszyscy będą się cieszyć na listopadową premierę. 

BONUS:
Ach, słynna parada w Mexico City z okazji Dia de Los Muertos - te kolory, te przebrania, ci tancerze, arobaci i piękna tradcycja... mająca jakiś rok. 
Jako żywo dotychczas Święto Zmarłych było rzeczą domowo-prywatną, bez specjalnie przygotowywanych masowych imprez. Ale tak się złożyło, że w wydanym w 2015 "Spectre" James Bond agentuje sobie podczas zmyślonej na potrzeby filmu meksykańskiej paradzie. Władze Mexico City dostrzegły w tym świetną szansę dla rozwoju turystyki i już rok później zorganizowano pierwszą tego typu paradę. Zdania są podzielone - jednym się podobało, no bo jednak akrobaci i takie tam zawsze spoko, inni zwracali uwagę na to, jak ta impreza była na rękę przestępcom i jak to jest, że UK i USA kichną, a Meksykanie już są świadkami narodzin nowej, świeckiej tradycji.







Z wyrazami szacunku
Kazik

sobota, 17 grudnia 2016

"Moana" - o riserczu na piątkę z plusem

[SPOKOJNIE! Dzisiejsza notka zawiera tylko śladowe ilości spoilerów.]

"Moana" - przechrzczona w Europie na "Vaianę" - bez trudu podbiła serca zarówno widowni, jak i krytyków. Sympatyczna bohaterka, chwytliwe piosenki, dobry humor, przepiękna animacja, chwytliwe piosenki, przewidywalna, ale solidnie opowiedziana historia - co mogło się nie udać? Ano odpowiedzialne zaprezentowanie świata Moany mogło się nie udać.



Zaufać oceanowi 

Polinezyjczycy nie mają lekko, jeżeli rozchodzi się o ich PR w kulturze popularnej. Amerykańskie kino jeżeli już poświęcało uwagę tym okolicom, to cały czas antenowy kradły Hawaje, sprowadzane zazwyczaj niestety do spódniczek z trawy i ładnego tła dla białych bohaterów. 
Nic więc dziwnego, że gdy John Musker i Ron Clements zdecydowali się na stworzenie filmu opartego na polinezyjskich legendach, zainteresowani sceptycznie podnosili brwi. Jakkolwiek obaj panowie są solidnymi reżyserami, tak ich duo jest przede wszystkim kojarzone z "Aladynem" i "Herkulesem", gdzie inspiracja obcą kulturą sprowadza się do nieokreślonego, egzotycznego tła zlewającego się z baśnią - nie mówiąc już o tym, że Disney miał kilka mniejszych lub większych wpadek z prezentowaniem kultur obcych nacji. To, co kiedyś uchodziło na sucho, dzisiaj nie ma prawa się prześlizgnąć bez ostrej reakcji Internetuańczyków.

Tymczasem panowie Muske i Clements postanowili odpowiedzialnie zabrać się do roboty i przeznaczyć masę czasu na risercz. Po pierwsze, zarządzono trzy wycieczki na Polinezję dla zespołu, każda z innym celem: pierwsza poszukiwała inspiracji, druga skupiała się na widokach, trzecia na muzyce. Kontakt z obcymi stronami to jedno, zdecydowanie ważniejszą rolę odegrało Oceanic Trust - grupa lokalnych historyków, muzyków, lingwistów, antropologów, rybaków, choreografów i innych odpowiedzialnych za elementy kulturowe w filmie. Z nimi konsultowano dialogi, imiona, nawiązania w tle, zatwierdzano nowe pomysły.



Rozmowa z lokalnymi ekspertami. Po prawej reżyserzy. Ron Clements i John Musker.

Oczywiście, rzecz jest skomplikowana, więc wyjaśnijmy sobie na wstępie kilka rzeczy. Polinezja to obszar Oceanu Spokojnego, którego granice wyznaczają Nowa Zelandia, Wyspy Wielkanocne i Hawaje, tworzące plus-minus kształt trójkąta. Przez całą tę notkę będę zazwyczaj wykręcała się bliżej niesprecyzowaną "Polinezją", jako że po pierwsze wysp tamtejszych jest mnóstwo i co druga ze swoimi własnymi obyczajami, po drugie - elementy kulturowe są dość płynne na tym obszarze i nie zawsze idzie określić, że to jest 100% charakterystyczna dla A, a to występuje tylko u B. Tak więc proszę się na mnie nie złościć, niedoprecyzowania brać z dystansem i na spokojnie wykładać w komentarzach ewentualnie nieścisłości.


W poniższej notce chce się z podzielić nieco tym, co sama odkryłam na temat kultury Polinezji i pokazać, ile pracy i pasji twórcy włożyli w "Moanę". Choć za punkt wyjściowy biorę film, starałam się unikać spoilerów, by przedseansowi też mogli czytać z czystym sumieniem. Tak więc wszyscy na pokład, wypływamy!


"Byliśmy odkrywcami! BYLIŚMY ODKRYWCAMI!!"
Dawno, dawno temu (jakieś trzy tysiące lat i coś) przodkowie Polinezyjczyków rozbijali się swoimi łodziami gdzie popadnie, przenosząc się z wyspy na wyspę, gdy znienacka po prostu przestali to robić i przerzucili się na osiadły tryb życia na jakieś tysiąc lat, po czym ponownie, jak gdyby nigdy nic wrócili na łodzie i zaczęli odkrywać kolejne lądy. Dlaczego przestali żeglować? Co sprawiło, że wrócili na ocean? Tego nikt nie wie. Ta zagadka stała się inspiracją dla "Moany" i pretekstem do wymyślenia własnej legendy. Własnej, bo i Moana, i Te Fiti (choć wyraźnie pijąca do Papa, bogini ziemi, dawczyni życia), i jej serce są wymyślone na rzecz filmu. Za to żywcem wydarty z mitologii jest Maui, towarzysz głównej bohaterki.



Ruszył słońce, podniósł ziemię, które go wydało plemię?

Wydawałoby się, że przy takim rozstrzeleniu wysp trudno o postać rozpoznawalną jak ocean długi i szeroki, a jednak. Maui to bohater całej Polinezji, o którym jeszcze dziś opowiada się dzieciom na dobranoc. Na ilustracjach często przedstawiany jest jako postawny młodzian z mniej lub bardziej subtelnym sześciopakiem i śmiertelnie poważną miną - patrząc na niego trudno uwierzyć, jaki z niego przebiegły kawalarz. W niezliczonych podaniach wykręca numery swoim starszym braciom, ucieka się do podstępów i więcej korzysta ze swojego sprytu niż mięśni, choć siły mu nie brakuje. Jak półbóg wypada w disneyowskiej wersji?


Przykład Mauiego z mniej subtelnym sześciopakiem.

Nad podziw akuratnie, zwłaszcza, że sposób przedstawienia kultowej postaci był sprawą delikatną. Najwięcej problemów sprawiał wygląd. Początkowo Maui miał być niskim, łysym i diablo cwanym pokurczem. Oceanic Trust od razu projekt odrzuciło z dwóch powodów: po pierwsze, nie tak wygląda bohater z prawdziwego zdarzenia, po drugie niedorzecznym pomysłem jest, by heros świecił gołą głową, skoro we włosach zbiera się mana, życiowa energia. Z drugą kwestią nie było większych problemów, twórcy już pogodzili się z tym, że do animowania bujnych czupryn będzie trzeba osobnego zespołu, za to kwestia budowy ciała przechodziła dłuższą ewolucję. Zgodnie z sugestią, że Maui jest dla Polinezyjczyków kimś w rodzaju Supermana, wymalowano mu modelową klatę superbohatera. Jednak zespół szybko zrozumiał, że mięśnie wyrabiane na pokaz niewiele mają wspólnego z siłą. Obserwując zawodników konkursów typu "ciskaj menhirami, boksuj się z niedźwiedziem" stwierdzili, że o takim wyglądzie chcą stworzyć postać, która zdarła słońce z nieba. Cała drama z "Mauim-spasłym-hipopotamem-potwierdzającym-stereotypy" wynikła najwyraźniej z tego, że Disney jak raz postanowił połamać kanony dotyczące wyglądu.



Fragment poradnika o rysowaniu mięśni autorstwa Coelasquid. Całość TUTAJ.


Peter Maivia, samoański wrestler, pradziadek Dwayne'a Johnsona. Aktor podzielił się zdjęciami dziadka z osobami projektującymi wygląd Mauiego.

W filmie Maui zostaje wrzucony przez matkę do oceanu, gdzie znajdują go bogowie, opiekują się nim i wysyłają go siną w dal z magicznym hakiem, a zakompleksiony chłopak łaknie atencji czując, że nie należy ani do świata bóstw, ani ludzi. Jak to ma się w mitologii? Podstawy mniej więcej się zgadzają, choć zostały siłą rzeczy okrojone. Maui był piątym synem śmiertelniczki Tarangi i Makeatutariego, boga pilnującego podziemnego świata. Chłopiec był wcześniakiem, słabym i nie do końca rozwiniętym. Matka owinęła go w swoje ścięte włosy (źródło mana, pamiętacie?) i wrzuciła do oceanu, a życzliwi bogowie dopilnowali, by dzieciak cały i zdrowy został odnaleziony przez swojego przodka. Kiedy Maui nieco podrósł, wyruszył na poszukiwanie swojej najbliższej rodziny, którą końcem końców znalazł, a ta przyjęła go z radością. W dwóch najsłynniejszych legendach o Mauim - w tej o wyławianiu wysp i ściąganiu słońca z nieba - ważne role odgrywają bracia bohatera oraz jego matka.
Skąd wziął się magiczny hak? Ponoć Maui miał tak długo chodzić za rybakiem Tongafusifonuem i jojczeć (our hero, ladies and gentelmen), aż ten zgodził mu się oddać swój bezcenny skarb - pod warunkiem, że jęczybule uda się go znaleźć w kolekcji zawierającej tysiące innych haczyków, w czym pomogła niechcący żona rybaka, która wygadała sekret w czasie niewinnej pogawędki.
W innej wersji hak miał być zrobiony ze szczęki babci Mauiego i od razu do niego należeć. Tak czy siak, jest to niezbędny atrybut półboga towarzyszący mu w licznych przygodach.


Hei matau to zdobione haczyki noszone w charakterze talizmanów, tradycyjnie robione z kości.

Maui najchętniej przemienia się w wielkie ptaszysko, którego design zdaje się opierać o orły Haasta, opierzone bydlaki będące w stanie polować na moa czy świeżo przybyłych na Nową Zelandię ludzi. Szczęśliwie wymarło im się dobre kilka wieków temu, ale pozostały żywe w lokalnych legendach jako poukai, gigantyczny ptak, który zależnie od humoru a to coś dostarczy, a to kogoś przewiezie albo rozerwie na krwawe strzępy.


Muzealna replika...

...i filmowe wcielenie.

W piosence "You're Welcome" Maui chwyta gigantycznego węgorza (zresztą bardzo podobnego do tego, którego ubija Herkules w swoim filmie), wpycha go do ziemi, po czym wystrzeliwuje z tego miejsca palma. To nawiązanie do legendy, w której morski potwór Te Tuna o głowie węgorza najpierw traci ją dla pięknej kobiety, a potem dosłownie. Głowa została zakopana w ziemi i wyrosło z niej cudowne drzewo - palma. 


Kiedy umrę, powrócę jako jedna z nich. Albo źle wybrałam sobie tatuaż!

Tahitańczycy nazywają je 'tatau', Hawajczycy - 'kakau'. Ich projektowanie to cała filozofia uzależniona od zwyczajów danej wyspy, a poszczególne elementy tatuażu (a także ich umiejscowienie na ciele) zależą od pochodzenia jego właściciela, znamienitych przodków, statusu, opiekuńczych duchów. Nawet zdawałoby się bezsensowne wzory geometryczne są uproszczonymi symbolami niosącymi konkretne znaczenie.


Sposoby umownego przedstawienia żółwia. 

Zdawałoby się, że tradycyjna sztuka tatuaży dogorywa. Jej upadek zapoczątkowali misjonarze powołujący się na zakaz z Księgi Kapłańskiej*, w późniejszym czasie prawo to podtrzymały władze ze względów sanitarnych. Szczęśliwie wiatry stają się coraz pomyślniejsze dla tych, co chcą wskrzeszać tradycję i coraz więcej osób jest zainteresowanych zarówno robieniem tatuaży, jak i ich noszeniem. 

A cała rzecz jest skomplikowana dla obu stron. Po pierwsze, dość mało jest obecnie mistrzów w tym fachu i są raczej restrykcyjni w wyborze uczniów czy klientów. Hawajczyk Keone Nunes szczegółowo przepytuje kandydatów, próbując odkryć ich motywy - wie, że tatuaże są wizytówką lokalnej społeczności i w wypadku, gdy wytatuowany palant chociażby schla się i narobi siary, zła opinia nie będzie tyczyć tylko jego, ale przeniesie się na wszystkich. 
Co ciekawe, to nie klient, a tatuażysta decyduje o wzorze i na wizytę wypada wpaść z przygotowanym drzewem genealogicznym (choć znowu, co wyspa, to tradycja, więc babcia Tala mogła sobie zawołać akurat dziarę z płaszczką). 


Do tradycyjnego tatuowania wykorzystuje się narzędzi zrobionych z drewna i zwierzęcych kości. Metal nie wchodzi z jakiegoś powodu w grę, ale nie brakuje artystów, którzy przerzucili się na nowoczesny sprzęt.

Etymologia 'tatau' nie jest do końca znana (prawdopodobnie odnosi się do bicia serca, gdyż to w jego rytmie wystukiwany jest wzór), natomiast 'kakau' to połączenie 'ka - uderzać' i 'kau - kłaść'. Procesowi zdobienia towarzyszą śpiewy proszące o pomyślność dla tatuowanego.


Pan Keone Nunes (w czarnym podkoszulku) przy pracy.

Myli się ten, kto zmylony humorystycznym Mini Mauim myśli, że twórcy lekko podeszli do tematu - nad każdym designem w filmie czuwał samoański tatuażysta Su’a Peter Suluape, u którego ta szlachetna sztuka jest przekazywana z dziada pradziada. Dwayne Johnson (podkładający głos półbogowi) dobrze zna wartość samoańskiego tatuażu. Sam go w końcu nosi - na TYM FILMIKU opowiada, co i ile dla niego on znaczy.

(* - a tak konkretniej to "Nie będziecie nacinać ciała na znak żałoby po zmarłym. Nie będziecie się tatuować. Ja jestem Pan!". Jeżeli co bardziej religijne ciotki suszą Wam o to głowę, nie martwcie się, bo lingwiści przychodzą na ratunek. W oryginale mamy słowo "qaaqa", które w Biblii pojawia się tylko raz i w tym kontekście Bóg jeden wie (ale nie powie), o co konkretnie chodzi - najprawdopodobniej o specjalne malunki, które bliżej niesprecyzowani poganie nakładali na skórę w trakcie żałoby.)

"Mierzysz odległość, a nie przybijasz piątkę z kosmosem"

Tupaia był Tahitańczykiem z pochodzenia, kapłanem, artystą i nawigatorem z zawodu. W 1769 Cook  za namową botanika Josepha Banksa przyjął go na swój statek. Załoga od początku była niechętna jakiemuś tam dzikusowi, więc musiało im nieźle w pięty pójść, gdy Tupaia poproszony o szczegóły dotyczące okolicy z pamięci machnął schemat ze 130 wyspami w promieniu ponad 3 tys, kilometrów. Cook, jakkolwiek krzywo patrzący na kolejną gębę do opłacenia, nie krył w swoich notatkach podziwu dla gościa, który bezbłędnie określał położenie statku bez korzystania z instrumentów i zawsze był w stanie wskazać, w którym kierunku była jego wyspa.

Umiejętności nawigacyjne Polinezyjczyków wydają się mieć więcej wspólnego z avatarowym tkaniem wody niż solidną nauką. Potrafili precyzyjnie określić swoje położenie i obrać kierunek na podstawie podpowiedzi Matki Natury: położeniu słońca (a także jego koloru, gdy zachodzi i jak szeroko odbija się jego światło), zmian na powierzchni wody, lotu ptaków, kształtu chmur, płynących w pobliżu zwierząt czy elementów natury nieożywionej niesionych przez fale. Kluczowy jest wschód i zachód słońca, na podstawie którego określa się warunki pogodowe i główny kurs na kolejne dwanaście godzin, co ewentualnie modyfikuje się po drodze obserwując mijane wskazówki.




Najłatwiej nawiguje się w nocy, kiedy gwiazdy prowadzą jak GPS. Jeżeli zasłonią je chmury, wiele można odczytać z fal, temperatury i prędkości wody. A co robić, gdy jest tak ciemno, że nie widać nawet dziobu łodzi? Wtedy należy być doświadczonym nawigatorem, bo ci mogą się wiele domyślić z samego leżenia na pokładzie i wczuwania się w rytm fal.
Nainoa Thompson jest pierwszym Hawajczykiem, który wrócił do żeglowania za pomocą tradycyjnej sztuki znajdywania drogi na ocenie, bez wsparcia europejskich instrumentów - coś, na co nikt z jego rodaków nie miał specjalnie ochoty od XIV wieku. Thompson jest obecnie prezesem Polynesian Voyaging Society i autorem licznych artykułów o kierowaniu łodzią, w których często wspomina swojego mistrza, Mikronezyjczyka Mau Piailug. Piailug przygotowywany przez dziadka do roli nawigatora spędził niemal całe życie na wodzie i miał przywilej uczenia innych już od 18 urodzin. Potrafił przespać całą noc pod podkładem i rano bez problemu stwierdzić, gdzie to jego uczniowie nieopatrznie skręcili podczas swojej warty. Bez mrugnięcia okiem określał odległość od lądu widząc, że przelatujący obok ptaszek taki a taki trzymał w dzióbku rybkę taką a śmaką. Piailug brał udział w podróżach i uczył do samego końca pomimo tego, że zaawansowana cukrzyca umożliwiała mu wykonywanie pracy fizycznej - mistrz głównie spał, udzielał wskazówek i dzielił się swoim gigantycznym doświadczeniem. Wyedukował dziesięciu kolejnych mistrzów nawigacji, dzięki czemu tradycyjna sztuka ledwo co uniknęła odpłynięcia na zawsze i w nieznane. 


Fragment hawajskich wiadomości przedstawiający uczniowski projekt artystyczny, krótki życiorys i osiągnięcia Piailuga. Krótko wypowiada się też Nainoa Thompson.

Piailug uczący, jak korzystać z położenia łódki jak z kompasu.


Uproszczony schemat pokazujący przykład takiego mentalnego kompasu. Okrąg dookoła łodzi podzielony jest na kilkanaście "domów" pozwalających grupować gwiazdy.




To, co my nazywamy konstelacją Skorpiona, Polinezyjczycy uważają za hak Mauiego. W filmie bohaterowie podążają przez jakiś czas za bardziej artystyczną wersją.


"Zanim zjem cię prośbę mam byś nie był zły... ani mdły"


Długość ciała to ok. 40 cm, a doliczając odnóża wychodzi prawie metr. Ważą jakieś 5 kilogramów i nieźle wspinają się po drzewach. Ich potężne szczypce podnoszą trzydziestokilogramowe przedmioty - co gorsza, jak raz chwycą, to już nie puszczą. Dzięki świetnemu zmysłowi węchu z daleka lokalizują mniamuśną woń zgnilizny. W zasadzie nie są trujące, ale mogą być, bo czemu nie. Aktywne w nocy, w dzień kryją się w podziemnych kryjówkach. Co to za kosmiczne monstra i z jakiego slashera pochodzą?

Mowa tu o krabach palmowych, największych stawonogach lądowych na świecie i pewnie kojarzycie go z popularnego swego czasu zdjęcia z koszem na śmieci:



Występujący w "Moanie" Tamatoa jest właśnie przedstawicielem tego gatunku i gigantyczny rozmiar to nie jedyne, co łączy go z krewniakami ze świata śmiertelników. Kraby palmowe są z natury dość agresywnymi samotnikami (nic dziwnego, że Tamatoa czeka na dowolną okazję, by z kimś chwilę pogadać), między innymi dlatego, że mają zapędy kanibalskie. Nie wiem, o co chodziło do końca z żartem w filmie ze zjadaniem babci, ale tak, tak właśnie się dzieje w naturze. Te kraby zresztą żrą wszystko - owoce, nasiona, orzechy, padlinę, liście, myszy, a nawet muszle z ich właścicielami.


[UWAGA! Filmik nie jest drastyczny, ale nie należy do przyjemnych.]
Amelia Earhart była drugą osobą na świecie, która samotnie przeleciała nad Atlantykiem. Niestety, jej próba okrążenia kuli ziemskiej zakończyła się awarią samolotu nad Pacyfikiem. Na jednej z wysp odnaleziono szczątki słynnej pilotki, a tak konkretniej jedynie 13 kości - resztę rzekomo miały rozparcelować i zjeść kraby palmowe. W celu sprawdzenia tej teorii przeprowadzono eksperyment, w trakcie którego przez dwa tygodnie obserwowano, co się stanie ze zwłokami świni porzuconymi na plaży. To czarne i duże to kraby palmowe, to małe i czerwone to kraby truskawkowe (neoliomera pubescens), 

Jeżeli ktoś boi się tego typu stworów, spotkanie znienacka takiego aliena pewno jest wstrząsającym przeżyciem. A teraz wyobraźcie sobie, że taki bezczelny cham znienacka wbija wam na chatę i wynosi rodową biżuterię. Kraby palmowe nie bez powodu zwane też są "kokosowymi rabusiami" - błyszczące przedmioty łatwo przyciągają ich uwagę, a że są zatwardziałymi kryminalistami, bez zbędnych ceregieli wynoszą z domów sztućce, puszki, butelki, a nawet garnki czy patelnie (udźwig do 30 kilo, pamiętacie?). Stąd oczywiście pomysł, by zrobić z Tamatoy obsesyjnego kolekcjonera błyskotek.

Nie wiem, czy kraby palmowe Was bardziej fascynują, czy przerażają. Jeżeli to pierwsze, to zła wiadomość jest taka, że są prawdopodobnie zagrożone wyginięciem - prawdopodobnie, jako że brakuje na ten temat wyczerpujących danych. Ponieważ mięsa mają dużo i do tego jest smaczne, obecność ludzi dała nieźle lokalnym populacjom w kość. Mimo to, jeżeli postaracie się o odpowiednie papiery (i wytrzymałą klatkę), możecie przygarnąć takiego kraba w charakterze zwierzątka domowego, jak to np. niektórzy robią w Japonii czy w Niemczech. Jeżeli jednak jedyny komunikat, jaki wyświetla wam się w głowie to "kill it with fire!!", pro tip ode mnie: "kill it with water". Kraby palmowe są fatalnymi pływakami i odpowiednio duża kałuża wystarczy, by się ich pozbyć. Zadbajcie przy tym o dobre alibi, bo za zabicie kraba na większości wysp są słone grzywny.
I porada dla wszystkich: jak już wspomniałam, krab, który raz was chwyci, prędko nie puści, a bycie szczypniętym przez bydlę potrafiące rozgnieść łupiny kokosa nie należy do polecanych doświadczeń. W takim przypadku powinno się delikatnie połaskotać kraba po "brzuchu", wtedy zacisk powinien zelżeć na tyle, by dało się z niego oswobodzić bez żegnania się z kończyną.

Jeżeli rozchodzi się o samego Tamatoę, Lin-Manuel Miranda pisząc dla niego piosenkę mocno inspirował się Davidem Bowie, co słychać i czuć. Swoje dwa grosze dorzucili animatorzy, rozszerzając u kraba źrenicę lewego oka:





Co mogło być modne dwa tysiące lat temu?

Stroje w "Moanie" nie nawiązują do konkretnych stylów zależnych od wyspy, twórcy starali się zaprojektować swoje własne wersje w oparciu o informacje, z jakich materiałów mogli korzystać Polinezyjczycy te parę tysięcy lat temu. I tak top Moany zrobiony jest z tapa, materiału otrzymywanego z kory morwy, spódnica - z liści pandanu. Stroje rodziny Moany zawierają czerwone elementy, koloru zarezerwowanego dla osób stojących wysoko w hierarchii. Tui (ojciec Moany) i Anonimowy Szef Plemienia (a także jego następca) noszą naszyjniki z zębów rekina, przywilej przysługujący tylko przywódcom. Naszyjnik babci Tali, w którym bohaterka chowa serce Te Fiti, zrobiony jest z muszli słuchotki.


Płachta zrobiona z tapa.

Wnętrze muszli słuchotki...

...i jej zewnętrze - przed oszlifowaniem i po.

Skoro o sercu mowa, najwyraźniej jest inspirowany pounamu (znany też jako "nowozelandzki jadeit" czy po prostu "greenstone"). To cenny, zielony kamień, wpierw używany w charakterze narzędzia czy nawet broni, z czasem stał się symbolem bogactwa i statusu. Wyrabiano z niego biżuterię i wręczano w prezencie na znak pokoju. Pounamu często są zdobione znakiem spirali, co odwołuje się do paproci, symbolu życia, harmonii i odrodzenia. 


Serce Te Fiti...

...miejsce, w którym powinno się znajdować...



... i randomowy naszyjnik z pounamu z motywem paproci.

Jedyną ewidentną nieścisłością w kwestii dostępnego tworzywa jest obecność kwiatów plumeri - tę kojarzącą się momentalnie z wyspami Pacyfiku roślinę przywieźli dopiero Europejczycy. Animatorzy przyznali, że w tym aspekcie woleli dać pierwszeństwo estetyce, naginając delikatnie historię. Współcześnie plumeri używa się do robienia lei (wieńców, które m.in. daje się turystom odwiedzającym Hawaje), mogą też być dyskretnym znakiem sygnalizującym status związku - kobieta z kwiatuszkiem za lewym uszkiem jest już zajęta, a za prawym chętnie pozna kogoś nowego. 





"Są całkiem... słodkie!"

"Kakamora nie są do końca ludźmi. Mają różny wzrost, mierzą od sześciu cali do trzech lub czterech stóp. (...) Większość z nich wydaje się raczej nieszkodliwa, choć zdarza się, że atakują ludzi. Kiedy to robią, dźgają ich palcami uzbrojonymi w długie, ostre paznokcie", donosi napisana na początku XX wieku książka "Beliefs and Tales of San Cristoval" autorstwa dwóch brytyjskich badaczy interesujących się kulturą Wysp Salomona.

Trudno cokolwiek o Kakamora więcej powiedzieć - legendy ograniczają się do lakonicznego stwierdzenia mikrego wzrostu, grubych włosów, skłonności do kradnięcia ognia i napomknięcia o języku, którego nikt nie rozumie. Także moanowe Kakamory są raczej dość luźną inspiracją, a sama scena bitwy morskiej wyraźniej nawiązuje do "Mad Maxa" niż wysposalomonowych wierzeń.


Z jakiegoś powodu ludzie twierdzą, że Moana została zaatakowana przez kokosy. choć przeta widać, że to kolesie tak mikrego wzrostu, że mieszczą się w kokosach.

Przywitaj się ładne z panią boginią!

Zetknięcie się czołami przez Moanę i babcię jest dla widza niepolinezyjskiego zrozumiałe, ale ten sam gestem wykonany z Te Fiti wydaje się nieco dziwny, jeżeli nie sztuczny. Tymczasem mamy tu do czynienia z hongi, tradycyjnym pozdrowieniem. Witający się stykają się czołami i nosami, dzielący się przy tym "oddechem", siłą duchową.


Hillary Clinton wita się z Rose White–Tahupārae podczas swojej wizyty w Nowej Zelandii w 2010 r. 


"Consider the coconut! (The whaaaaat?)"

Kokos na Polinezji to nie żart, kokos to jest sirius biznes - na tyle, że Oceanic Trust jednogłośnie zarządziło wycięcie sceny, w której wściekła Moana ciska ze złością orzech w piasek, ponieważ byłoby to obraźliwe i bardzo źle świadczyłoby o księżniczce. Kokos żywi, nadaje się świetnie na wojaże morskie, na opał, na lekarstwa, na liny, z drzewa zrobi się instrumenty czy dach - za bezsensowne zniszczenie palmy groziły surowe kary. Tongijczycy wyróżniają czternaście etapów rozwoju palmy, od których zależy jakość orzechów, słodycz mleka, twardość, zastosowanie, a czasem nawet to, kto ma do danego egzemplarza pierwszeństwo (np. miąższ wystarczająco miękki, by dać go małym dzieciom czy mleko przeznaczone dla karmiących kobiet). Swoją własną nazwę ma nawet kokos, który nie nadawał się jeszcze do zerwania, ale zleciało mu się i leżał na ziemi tak długo, że aż się pomarszczył (takalekale się nazywa i nadaje się tylko jako opał). Jeżeli kogoś temat zainteresował, odsyłam do artykułu "The significance of Coconuts in the Polynesian Kingdom of Tonga" Paula van der Grijpa.


A wódz była kobietą!

Moana-wódz-w-domyśle może się wydawać rzeczą, na którą należałoby przymrużyć oko - naciągane, wiadomo, kiedyś było inaczej, pozytywny przekaz i tak dalej. Tymczasem okazuje się, że nie wszystkie wyspy zaklepywały rolę przywódcy dla synów, jak chociażby mieszkańcy Samoa, gdzie kobieta-szef plemienia nie była może normą, ale zdarzała się i nikomu to nie przeszkadzało.
Skoro jesteśmy w temacie samoańskich genderów, warto przy okazji wspomnieć o fa'afafine - trzeciej płci, mężczyznach, którzy czują się kobietami, choć nie identyfikują się ani z jednym, ani drugim. Jak to z genderami i inną kulturą bywa, rzecz jest dość skomplikowana, ale generalnie rozchodzi się o to, że fa'afafine uwielbiają typowe żeńskie zajęcia (w przeciwieństwie do kobiet, które zaledwie je lubią). Samoańczycy zdają się nie mieć wątów do trzeciej płci, która stereotypowo słynie z pracowitości i pogody ducha. Gdy rodzice przyuważą pewne, ech, niech będzie, że zniewieścienie u swego syna, nie tylko nie starają się mu to wybić z głowy, ale zachęcają go do działania w zgodzie z sobą (bywa czasem i tak, że rodziciele obdarowani tylko męskim potomstwem celowo próbują jednego dzieciaka wychować na przedstawiciela trzeciej płci - głównie po to, by pomagał w kuchni). Szacuje się, że 1-5% społeczności wyspy Samoa to fa'afafine.


Fuimaono Karl Pulotu-Endemann (pośrodku) identyfikuje się jako fa'afafine. Jest powszechnie znany ze względu na swoją działalność obejmującą rozpowszechnianie wiedzy o psychiatrii.



Wyrzuć to! Od kiedy je wziąłem, spotykają mnie same nieszczęścia!

Filmowy Te Ka to stwór fikcyjny, ale pewnie momentalnie przywodzący na myśl najsłynniejsze hawajskie bóstwo: Pele, boginię wulkanów. Madame Pele jest zawzięta, agresywna, choleryczna i generalnie lepiej z nią nie zaczynać. Jest też bardzo rodzinna i uważa wszystkie skały i piaski wulkaniczne za swoje dzieci, więc zastanów się z piętnaście razy, zanim postanowisz przywieźć taką pamiątkę do domu po wakacjach na Hawajach. W Internecie krążą dziesiątki historii opowiadanych przez turystów, którzy zakosili taką skałkę i znienacka zwierzaki domowe zaczęły im zdychać, wieloletnie związki się rozpadać, rzekomo zaleczone choróbska nawracać. By pozbyć się klątwy, należy odstawić dziecko do rozwścieczonej matki. Pokarani turyści wysyłają więc pocztą podkradzione piaski i skałki na specjalnie wyznaczone do tego adresy, a życzliwi tambylcy mogą nie tylko odłożyć je na ziemię, ale także w ramach przeprosin dorzucić orchideę czy liście o odpowiedniej symbolice - tak jak np. robi to Rainbow Moon Lava Rock Return, którym nie podoba się, że pracownicy parku narodowego tak po prostu rzucają nadesłane im święte dziecięcia na jedną kupę. 

Skąd u nich takie nieuszanowanie lokalnych obyczajów? Pewnie stąd, że ta cała "antyczna" "klątwa" jest autorstwa właśnie strażników hawajskich parków narodowych, którzy serdecznie mieli dość turystów nieprzestrzegających zasad i wynoszących sobie chronione tereny kawałek po kawałku - informacje o gniewie Pele zaczęły się pojawiać w przewodnikach i tabliczkach informacyjnych. Plan wydawał się dość dziwny, ale nigdy nie należy nie doceniać ludzkiej podatności na sugestię. Niezależnie od tego, czy wierzycie w klątwy czy zaczyna was gryźć sumienie, odesłane przez was kamulce i serca bóstw będą mile widziane - adresy bez trudu można znaleźć w Sieci. 




Dakuwaqa


W scenie z Mauim ćwiczącym przemiany widzowie zaznajomieni z fidżiańską mitologią od razu wyłapią nawiązanie do Dakuwaqi, boga morza o wyglądzie potężnie zbudowanego mężczyzny z głową rekina. Dakuwaqa przedstawiany jest w podaniach jako wiecznie szukający zaczepki brutal pilnujący, by chciwi rybacy nie brali zbyt wiele z rafy i tego, żeby inni strażnicy morskiej toni nie wpływali na jego dzielnię. Najsłynniejszy mit opowiada o jego epickiej walce z innym bóstwem o wyglądzie ośmiornicy, który może był słabszy, ale sprytniejszy. Pokonany Dakuwaqa zobowiązał się do chronienia Fiji i jego mieszkańców.





"Ka tū te ihi-ihi!"
Maui dwukrotnie w filmie wykonuje maoryski taniec wojenny (tj. haka peruperu). Taniec wykonywany na ugiętych nogach, uderzanie się w tors i uda, zaciskanie pięści, syczenie, nienaturalne wytrzeszczanie oczu, wywalanie języka, bicie rękami w ziemię, nieruchomie wpatrywanie się, wykrzykiwanie prostych tekstów - widok tak szykującego się do ataku przeciwnika musiał obniżać morale. Obecnie haka peruperu wykonywana jest w czasie uroczystych powitań, czasem na ślubach, czasem na pogrzebach, a na pewno jest obowiązkowym elementem meczu rugby.


Drużyna All Blacks wykonuje specjalnie dla nich napisaną hakę "Kapa o Pango".


Johnson wykonujący hakę pojawiającą się w filmie.



Bo reprezentacja ma znaczenie

Jak, podobała się nasza mała wycieczka? Zaangażowanie w autentyczność filmu nie czyni go automatycznie dobrym, ale na pewno tylko pomaga.
Choć jest różowo, nie jest idealnie, bo co taki jest - pojawiły się głosy niechętne temu, że kultura polinezyjska wrzucona jest do jednego worka, że lista członków Oceanic Trust nie jest publicznie dostępna (a więc nie można zweryfikować, kto tak naprawdę dorzucał swoje trzy grosze), że wyeksponowano kulturę tych dużych, turystycznych wysp takie jak Hawaje czy Samoa kosztem tych mniej rozreklamowanych. To jednak zdecydowana mniejszość głosów, bo większość widzów z Polinezji wydaje się zachwycona - nie milkną pochwały, zwierzenia, że na widok takiego a takiego elementu płakało się w kinie, że dziewczynki przebierały się za Moanę w Halloween jeszcze przed premierą filmu, że lalki, że mnogo ludzi zainteresowanych poznawaniem tej kultury leżącej na uboczu świata. Kolejnym ukłonem w stronę mieszkańców jest to, że "Moana" będzie pierwszym filmem Disneya z dubbingiem tahitańskim. Nic, tylko się cieszyć.



Z wyrazami szacunku
Kazik

wtorek, 13 września 2016

Overwatch kontra cheaterzy i hakerzy

Justice rains from above!

Kiedy w połowie maja Blizzard zapowiedział na oficjalnych forach, że w „Overwatch” nie będzie w temacie oszustw brania jeńców,  wielu (spoiler: naprawdę wielu) graczy niezbyt tym się przejęło. I się porozmnażały małe „wspomagajki” pozwalające na strzelanie czy przechodzenie przez ściany, obserwowanie pozycji pozostałych graczy czy szybsze przemieszczanie się, a chętnych na te wirtualne sterydy nie brakowało. Tymczasem przyszedł czerwiec i jak nie huknęło gromkim „Hammerban DOWN!"...

Menu programu cheaterskiego Watchover Tyrant pozwalającego m. in. na śledzenie odległości czy zdrowia pozostałych graczy. Cena? Prawie 13 euro za miesiąc.

W samych Chinach poleciało prawie 1600 osób – czy to na skalę światową dużo, czy mało, ciężko stwierdzić, jako że chiński oddział był jedynym, który postanowił udostępnić publiczności listę zbanowanych cheaterów. Chociaż zachodnie serwery oszczędzają hańby na ciebie i hańby na twoją krowę, kara i tak nie jest mniej dotkliwa: czitujesz, wylatujesz. Koniec służby. PERMANENTNY. Nie pomaga czyszczenie danych czy nawet kupienie nowej kopii gry (ci, co tego próbowali donoszą, że zostają ponownie namierzeni i zbanowani po kilku godzinach mimo uczciwej rozgrywki). W lipcu Blizzard pozwał niemiecką firmę, która sprzedawała program Watchover Tyrant. W sierpniu chlusnęła kolejna fala banów, tym razem porywająca głównie oszustów korzystających z triggerbotów (cheat powodujący, że gdy najedziesz celownikiem na przeciwnika, broń automatycznie wystrzeliwuje) i aimbotów (celownik automatycznie ustawia się na przeciwniku). Polityka „zero tolerancji” wywołała bardzo pozytywny odzew wśród fanów, komentarze pod artykułami na ten temat były jednogłośne, na YT wrzucono sporo filmików tępiących oszustów w „Overwatch”. Na pewno nie mówiono by tyle o sprawie, gdyby użytkownik jonnytothedee nie podzielił się na reddicie screenshotami postów zbanowanych frajerów z cheaterskiego forum Ownedcore. A jest się czym dzielić:





Pośmialiśmy się, pożartowaliśmy, ale w sumie zjawisko jest interesujące i wiele osób słusznie się temu dziwi – cheaterzy na forum cheaterskim wylewają łzy i tarzają się w soli, bo „niesłusznie” wywalono ich za cheatowanie? Do wpisów dochodzi jeszcze nienaturalnie wysoka liczba łapek w dół do filmików fanów tępiących oszustów w grze, mimo tony pozytywnych komentarzy. Głupota? Narcyzm? Stracone pokolenie rozwydrzonych i roszczeniowych? Jak można być tak zaślepionym? 

Obawiam się, że większość z nas tak niedowidzi i podobnie reagowałaby w takiej sytuacji. To, że możemy jednocześnie ewidentnie oszukiwać (a nawet otwarcie to przyznawać!) i szczerze się obruszać, gdy oszustami nas się nazwie, psychologia tłumaczy chronieniem obrazu swojego Ja. Każdy z nas ma wizję Siebie, i generalnie lwia część z nas ma się za ludzi uczciwych – gdy nasze działania jednak zagrażają tej wizji, natychmiast wyskakujemy z wymówkami. Czy nie podobnie jest tutaj? Tak, używałem cheatów, ALE PRZECIEŻ „drużyna mi dokuczała bo słabo gram”, „zrobiłem to tylko raz”, „nie szkodziłem serwerowi”, więc JA na bana nie zasłużyłem! Druga sprawa, że w sumie mówimy tu o bardzo abstrakcyjnej sytuacji – banda ludzi złamała zasady dotyczące wirtualnej zabawy nie mającej większego wpływu na normalne życie, z której nie mają żadnych materialnych korzyści. W 2008 roku trójka naukowców: Nina Mazar, On Amir i Dan Ariely zainteresowali się tym, jak człowiek jednocześnie oszukuje i pielęgnuje dobre mniemanie o sobie. Urządzili serię eksperymentów, podczas których zadaniem badanych było rozwiązać jak największą liczbę prostych zadań w ograniczonym czasie – za każde zadanie otrzymywali pieniądze, a warunki sprzyjały oszukiwaniu. Gdy pieniądze zamieniono na żetony (które wymieniano potem na realną mamonę), uczestnicy w magiczny sposób zaczęli dostarczać trzykrotnie więcej rozwiązań. Wystarczyło dać okazję do pomyślenia „podwędzam plastikowe żetony” zamiast „podwędzam pieniądze”, by uspokoić sumienie. 

Zrozumieć  to jedno, tolerować to drugie. Zdecydowane działania Blizzarda cieszą i stanowią dobry wzór dla innych studio zajmujących się sieciowymi multiplayerami, które niestety albo nie mogą sobie pozwolić na taki pogrom ze względów technicznych, albo ich to zbytnio nie obchodzi, póki hajs się zgadza. Jeżeli podejrzewasz któregoś z graczy o cheatowanie, możesz go zaraportować w grze lub napisać o tym na adres hacks@blizzard.com. Nie martw się, że zaszkodzisz komuś niewinnemu – jeżeli ta osoba gra fair play, nie ma się czego obawiać.


Bohater w cieniu

Alex Hirsch – facet od najeżonego kodami „Gravity Falls” – przyznał w wywiadzie, że w ogóle nie doceniał absurdalnej skubaności Internetu. Za każdym razem, gdy już myślał, że tym razem przesadził z zagadkę, no nie ma szans, żeby ktoś to zauważył – kilka godzin po emisji odcinka jakiś nerd wrzucał rozwiązanie do Sieci ze screenshotami i wszystkim. 

Nie wiem, co w temacie radzenia sobie z zagadkami schowanymi na wzorze wazonu w tle pojawiającym się tylko w 34 sekundzie filmiku podczas strzelaniny myśleli ludzie od Blizzarda – ważne, że i tym razem znołlajfienie fanów stanęło na wysokości zadania. Pewnie wielu z was od czasu do czasu natyka się na fanarty z Sombrą, nieodblokowanym jeszcze bohaterem. Część z Was może się zastanawiać, skąd właściwie motyw charakterystycznej czaszki, umiłowanie do fioletu czy drażnienie się z Reaperem? Czy to tylko przyjęte na chwilę obecną headcanony, czy też faktycznie jest coś na rzeczy?


Fanart użytkownika Dreanought

W kwestii tego, że w cieniu czai się nowy antybohater, twórcy podrzucali wskazówki od samego początku. Na mapie Dorado na ziemi wala się gazeta z artykułem o tytule „¿Quién es Sombra?” („Kim jest Sombra?”) ze zdjęciem zakapturzonej postaci, zaś w elektrowni znajduje się ekran z napisem „ACCESO NO AUTORIZADO: Protocolo Sombra” oraz leżące obok akta z pieczątką „Sombra / Clasificado”. Do tego przy odrobinie szczęścia Reaper może w czasie rozgrywki na tej lokacji zapytać „Gdzie jest Sombra, kiedy jest potrzebna?”. 



Fanart użytkownika Sara Lee
("Gdzie jest Sombra, gdzie jest Sombra?" Nikt nie pyta "Jak się ma Sombra?")

To były niewielkie zapowiedzi, a pierwsza zagadka z prawdziwego zdarzenia pojawiła się w filmiku wprowadzającym Anę. Rzekomo (rzekomo, bo za cholerę nie potrafię ich znaleźć) w 1:16 i 2:11 minucie ukryte są dwa kody:

2E 2E 2E 7B 76 20 66 62 72 20 63 7E 72 79 72 20 7B 76 20 7E
79 71 78 65 7A 76 74 7E D4 A4 79 2C 20 63 7E 72 79 72 20 72
7B 20 67 78 73 72 65 2E 2E 2E 7B 76 20 66 62 72 20 63 7E 72
79 72 20 7B 76 20 7E 79 71 78 65 7A 76 74 7E D4 A4 79 2C 20
63 7E 72 79 72 20 72 7B 20 67 78 73 72 65 2E 2E 2E 7B 76 20
66 62 72 20 63 7E 72 79 72 20 7B 76 20 7E 79 71 78 65 7A 76
74 7E D4 A4 79 2C 20 63 7E 72 79 72 20 72 7B 20 67 78 73 72
65 2E 2E 2E 7B 76 20 66 62 72 20 63 7E 72 79 72 20 7B 76 20
7E 79 71 78 65 7A 76 74 7E D4 A4 79 2C 20 63 7E 72 79 72 20
72 7B 20 67 78 73 72 65 2E 2E 2E 64 78 7A 75

65 76 2E 2E 2E 7B 76 20 66 62 72 20 63 7E 72 79 72 20 7B 76
20 7E 79 71 78 65 7A 76 74 7E D4 A4 79 2C 20 63 7E 72 79 72
20 72 7B 20 67 78 73 72 65 2E 2E 2E 7B 76 20 66 62 72 20 63
7E 72 79 72 20 7B 76 20 7E 79 71 78 65 7A 76 74 7E D4 A4 79
2C 20 63 7E 72 79 72 20 72 7B 20 67 78 73 72 65 2E 2E 2E 7B
76 20 66 62 72 20 63 7E 72 79 72 20 7B 76 20 7E 79 71 78 65
7A 76 74 7E D4 A4 79 2C 20 63 7E 72 79 72 20 72 7B 20 67 78
73 72 65 2E 2E 2E 7B 76 20 66 62 72 20 63 7E 72 79 72 20 7B
76 20 7E 79 71 78 65 7A 76 74 7E D4 A4 79 2C 20 63 7E 72 79
72 20 72 7B 20 67 78 73 72 65 2E 2E 2E

Oba zapisane są w szesnastkowym systemie liczbowym (hex). By ruszyć z zagadką, należy je przekonwertować na ASCII (dlaczego akurat na to, nie doszłam), by otrzymać następującą wiadomość:

...{v fbr c~ryr {v ~yqxezvt~Ô¤y, c~ryr r{ gxsre...{v fbr c~ryr {v ~yqxezvt~Ô¤y, c~ryr r{ gxsre...{v fbr c~ryr {v ~yqxezvt~Ô¤y, c~ryr r{ gxsre...{v fbr c~ryr {v ~yqxezvt~Ô¤y, c~ryr r{ gxsre...dxzu

Tę z kolei należy rozszyfrować za pomocą XOR (przynajmniej tak mi powiedziano), pamiętając przy tym, że wiadomości nie można rozdzielać, należy też usunąć kropki i spacje, a kluczem do szyfru jest „23” (ponieważ Sombra będzie 23 bohaterem w grze). Jeżeli wszystko zrobiliśmy dobrze, powinniśmy uzyskać hiszpański tekst. Obie wiadomości są niemal identyczne, różnią się tylko tym, że pierwsza kończy się sylabą „somb”, a druga rozpoczyna na „ra”. Złożywszy je do kupy, wyglądają tak:

...la que tiene la información; tiene el poder...la que tiene la información; tiene el poder...la que tiene la información; tiene el poder...la que tiene la información; tiene el poder...sombra...la que tiene la información; tiene el poder...la que tiene la información; tiene el poder...la que tiene la información; tiene el poder...la que tiene la información; tiene el poder...,

czyli z hiszpańskiego na nasze, “kto ma informacje, ten ma władzę”. Powiedziała, co wiedziała, najbardziej satysfakcjonujące rozwiązanie EVER.

19 lipca Blizzard opublikował filmik „Developer Update: Introducing Ana”. W dosłownie ostatniej sekundzie pojawiają się kody kreskowe, które okazują się kolejnym hasłem zapisanym w kodzie binarnym. Tłumacząc te 1 i 0 na biało-czarne piksele można uzyskać kod QR.



Po jego zeskanowaniu ukazywała się następująca wiadomość:

“¿Estuvo eso facilito? Ahora que tengo su atención, déjenme se las pongo más difícil.” – “Łatwo było? Skoro już przykułam twoją uwagę, pozwól mi na znaczne podniesienie poprzeczki.” 

Warto od czasu do czasu zaglądać na Overwatch Media, bo to tam wrzucane są nowe filmiki, komiksy i screenshoty. W pewnym momencie pojawiły się dwa identyczne obrazy przedstawiające Dorado, przy czym jeden z nich miał uszkodzony kod źródłowy.



Dorado? Informatyczne hokus-pokus? PRZYPADEK? Po porównaniu kodów obrazków (które można odczytać otwierając chociażby w Notatniku i wrzucić w DiffChecker) okazuje się, że niektóre litery z  kodu oryginału zostały podmienione na wykrzykniki. Spisane wg kolejności dają następną wiadomość:

“Por que estan mirando al cielo? La respuesta no esta sobre sus cabezas, esta detras de ustedes. A veces, necesitan analizar sus logros previos.” – „Dlaczego patrzycie w niebo? Odpowiedź nie jest nad waszymi głowami, tylko za wami. Czasami trzeba przeanalizować swoje dotychczasowe osiągnięcia.”

Mądrze powiedziane. Przy przeglądaniu swoich osiągnięć z gry można znaleźć dziwny achievement „¿”.



Szybkie zerknięcie w jego kod źródłowy… 

“Vientos, nada mal. No obstante, me aburro. Intentemos algo nuevo en la misma dirección. uczihriwgsxorxwunaarawryqhbrsfmeqrjjmu 5552E494 78T3 4VM9 OPL6 IS8208O913KRlrx” – “No, no, całkiem nieźle. Ale nudzę się. Spróbujmy czegoś nowego podążając tym samym tropem. uczihriwgsxorxwunaarawryqhbrsfmeqrjjmu 5552E494 78T3 4VM9 OPL6 IS8208O913KRlrx”

2 sierpnia Blizzard opublikował filmik zapowiadający igrzyskowy event. Ludzie z najwyższym HD i przemożną potrzebą przeanalizowania każdego piksela mogli dostrzec w tle strzałki, nazwy i symbole odpowiadające stronom świata: strzałka na wschód z Mercy (0:17), „C”entrum z D.Vą (0:19), strzałka na północ z Torbjörnem (0:21), strzałka na południe z Genjim (0:22), południowy wschód z McCree (0:24), zachód z Symmetrą (0:30), południowy zachód z Bastionem (0:34), północny wschód z Winstonem (0:46) i strzałka na północny zachód z Tracer (0:47 – powodzenia z zatrzymaniem w odpowiednim momencie). Screeny ułożone wg położenia bohaterów powinny dać następujący obrazek:


Wróćmy do kodu przedstawionego w zagadce z achievementem. Wiadomość ukryta jest za pomocą szyfru Vigenère'a. To taka bardziej cwana wersja szyfru Cezara, w której wymagany jest klucz informujący, o ile trzeba przesunąć litery. Załóżmy, że moim kluczem jest słowo „kot”, a chcę zaszyfrować info „kup mleko”. „K” jest 11 literą alfabetu, więc o tyle przesuwam pierwszą literę, co daje nam „U”. „O” jest 15, więc z drugiej litery robi się „I”. „T” – 20, więc i o dwadzieścia pozycji przesuwamy na przód i robi się znowu „I”. Jeśli klucz się skończy, powtarzamy go od początku, aż skończymy szyfrowanie. Tym sposobem „kup mleko” staje się supertajną wiadomością „UIIWZXUC” przeznaczoną dla wybranych. No dobrze, skąd mamy wiedzieć, jaki klucz Sombra sobie umyśliła? Nie uwierzycie, ale kodem są imiona postaci ułożone wg obrazka ze stronami świata, a więc „tracertorbjornwinstonsymmetradvamercybastiongenjimccree”. Szuru buru, literkus przestawajkus, okazuje się adres strony prowadzący do kolejnego obrazka z uszkodzonym kodem źródłowym.



Przy ponownym porównaniu kodów ukazuje się taki obrazek:

Parece que te gustan estos jueguitos... por que no jugamos uno de verdad?
                          :PB@Bk:
                      ,jB@@B@B@B@BBL.
                   7G@B@B@BMMMMMB@B@B@Nr
               :kB@B@@@MMOMOMOMOMMMM@B@B@B1,
           :5@B@B@B@BBMMOMOMOMOMOMOMM@@@B@B@BBu.
        70@@@B@B@B@BXBBOMOMOMOMOMOMMBMPB@B@B@B@B@Nr
      G@@@BJ iB@B@@  OBMOMOMOMOMOMOM@2  B@B@B. EB@B@S
      @@BM@GJBU.  iSuB@OMOMOMOMOMOMM@OU1:  .kBLM@M@B@
      B@MMB@B       7@BBMMOMOMOMOMOBB@:       B@BMM@B
      @@@B@B         7@@@MMOMOMOMM@B@:         @@B@B@
      @@OLB.          BNB@MMOMOMM@BEB          rBjM@B
      @@  @           M  OBOMOMM@q  M          .@  @@
      @@OvB           B:u@MMOMOMMBJiB          .BvM@B
      @B@B@J         0@B@MMOMOMOMB@B@u         q@@@B@
      B@MBB@v       G@@BMMMMMMMMMMMBB@5       F@BMM@B
      @BBM@BPNi   LMEB@OMMMM@B@MMOMM@BZM7   rEqB@MBB@
      B@@@BM  B@B@B  qBMOMB@B@B@BMOMBL  B@B@B  @B@B@M
       J@@@@PB@B@B@B7G@OMBB.   ,@MMM@qLB@B@@@BqB@BBv
          iGB@,i0@M@B@MMO@E  :  M@OMM@@@B@Pii@@N:
             .   B@M@B@MMM@B@B@B@MMM@@@M@B
                 @B@B.i@MBB@B@B@@BM@::B@B@
                 B@@@ .B@B.:@B@ :B@B  @B@O
                   :0 r@B@  B@@ .@B@: P:
                       vMB :@B@ :BO7
                           ,B@B

„Wygląda na to, że lubisz te gierki… Dlaczego nie zagramy na poważnie?”

Niedługo potem znienacka na oficjalnym forum Overwatch pojawił się dziwny temat założony przez użytkownika Skycoder  o tytule „23” zapisanym w kodzie binarnym, który… a, zresztą sami zobaczcie

Sombra naprawdę nie ma co robić w piątkowe wieczory. Kolejny kod to Base64, który należy przerzucić na ASCII, by powstał taki obrazek:

                          :PB.Bk:                          
                      ,jBˆ@B@B@B@BBL.                      
                   7G–B“B•BMMMMMB@B@B@Nr                   
               :kB’B.ˆ—MMOMOMOMOMMMMŒB˜B@B1,               
           :5‘B.B˜BˆBBMMOMOMOMOMOMOMMŠ’nBnB@BBu.           
        70n†•BˆB’B”BXBBOMOMOMOMOMOMMBMPB˜BˆB@B@B@Nr        
      G˜–—BJ iBˆB‡ˆ  OBMOMOMOMOMOMOM–2  B.B@B. EB@B@S      
      ’–BM‡GJBU.  iSuBˆOMOMOMOMOMOMM—OU1:  .kBLMˆM†B—      
      BŒMMB™B       7ˆBBMMOMOMOMOMOBB–:       B‡BMMˆB      
      .˜ˆBŠB         7’–@MMOMOMOMM@B@:         @@B@B@      
      .’OLB.          BNB.MMOMOMM.BEB          rBjM„B      
      .@  @           M  OBOMOMM@q  M          .@  @@      
      „•OvB           B:uŒMMOMOMMBJiB          .BvM@B      
      „B‘B˜J         0‘B—MMOMOMOMB•B@u         q@@@B@      
      B„MBBŒv       G.‹BMMMMMMMMMMMBBˆ5       F„BMM@B      
      ‡BBM.BPNi   LMEB…OMMMM.BƒMMOMMŠBZM7   rEqB‡MBB„      
      B˜–„BM  BmB„B  qBMOMB.B…B„BMOMBL  B@B@B  @B@B@M      
       J–m†„PB.B„B™B7GˆOMBB.   ,@MMM@qLB@B@@@BqB@BBv       
          iGB•,i0„M–BnMMO‹E  :  M@OMM@@@B@Pii@@N:          
             .   B—M.B.MMM@B@B@B@MMM@@@M@B                 
                 @B@B.i@MBB@B@B@@BM@::B@B@                 
                 B@@@ .B@B.:@B@ :B@B  @B@O                 
                   :0 r@B@  B@@ .@B@: P:                   
                       vMB :@B@ :BO7                       
                           ,B@B                            

Obie czaszki należy porównać tak, jak porównano ciągi liczb w filmiku z Aną. Litery, które się gryzą, powinny dać taki kod: 

OHVSURPHWLXQMXHJR...FUHRTXHXVWHGHVORVGHWHFWLYHVGHMXHJRVOROODPDULDQXQWUDLOKHDG?EOCJGDXVD-DPEDV-FDODYHUDV.KWPO

Na szczęście mamy tu do czynienia tylko ze starym, dobrym Cezarem, w którym kluczem jest 23. Po odkodowaniu, powstawianiu spacji tam gdzie trzeba i przetłumaczeniu z hiszpańskiego wychodzi kolejne pitolenie:

„Obiecałam wam grę... wy, Graczowi Detektywi, nazwiecie to początkiem szlaku, czyż nie? BLZGDAUSA-AMBAS-CALAVERAS.HTML"

„Usa ambas calaveras” – „użyj obu czaszek”. Co dwie głowy, to nie jedna, overwatchowe Sherlocki szybko sobie przypomniały, że blzgda to serwer, na którym Blizzard trzyma obrazki i inne takie. Szybkie sklecenie adresu https://blzgdapipro-a.akamaihd.net/media/screenshot/usa-ambas-calaveras.html i oto mamy dostęp do dokumentacji medycznej niejakiej Janiny Kowalskiej, znanej bardziej jako Ana. Tu się dzieje dużo ciekawych rzeczy: jeżeli dobrze się przyjrzycie, po prawej stronie tekstu możecie zobaczyć pixelową czaszkę, a we właściwościach video schowany jest tekst ”Parecen estar muy interesados en estos „héroes". ¿Tal vez les interese conocer algunos detallitos que he averiguado sobre ellos?” (“Wydajecie się bardzo zainteresowani tymi całymi “herosami”. Może chcielibyście się dowiedzieć kilku szczegółów, które odkryłam na ich temat?”). Zwróćcie uwagę na przedziałkę z bijącym pulsem, która ma tyle punktów, co alfabet – puls wskazuje poszczególne litery, a cały cykl daje hasło „momentincrime”. „A Moment in Crime” to program w overwatchowym uniwersum donoszący o przestępcach i ich wybrykach. Kilka miesięcy przed wypuszczeniem gry opublikowano jeden odcinek programu przedstawiający wesołe przygody Junkrata i Roadhoga. Po wejściu na oficjalną stronę programu można było zobaczyć, że tu była Sombra i już narozrabiała:

...Nawiązuję połączenie…
…Protokół Sombra v1.3 zainicjowany…
…Infiltrowanie automatycznej odpowiedzi emaila ze wskazówkami…
…Połączenie zostało zakończone…

Kto oglądał odcinek do końca, ten wie, że twórcy proszą o kontakt i pomoc w chwytaniu łobuzów. Wysłanie dowolnego meila na adres tips@amomentincrime.com skutkuje otrzymaniem takiej odpowiedzi:

"Dziękujemy za skontaktowanie się z anonimową linią!
Przeanalizowaliśmy twoje zgłoszenie i przekazaliśmy informacje odpowiednim władzom. Twoja pomoc może być kluczowa w schwytaniu tych kry

…Nawiązuję połączenie…
…Protokół Sombra v1.7 zainicjowany…
01:07:47 02:02:02 01:08:06 02:13:43 01:18:32
01:18:21 02:10:19 01:06:21 02:05:18 01:04:02
01:07:08 02:18:25 01:13:04 02:19:20 01:23:02
01:16:40 02:16:35 01:23:04 02:17:16 01:06:42
01:13:29 02:18:06 01:05:02 02:15:41 01:08:34

j.7F57O,NLv:qj.7B:,1qv@B1j5ivB:,

…Połączenie zostało zakończone…

minalistów i dostarczeniu ich przed oblicze sprawiedliwości. Poszukiwani są odpowiedzialni za serię rabunków, podpaleń i inne przestępstwa mające miejsce od Sydney po King's Row.
Władze sądzą, że planują przekroczyć Atlantyk i dostać się do Ameryki."

Przysięgam, już finiszujemy. Liczby przypominające podawanie czasu tak naprawdę wskazują położenie liter w czaszce potrzebnych do złamania ostatniego kodu, a system jest następujący – numer czaszki : szereg : kolumny. W praktyce powinno wyglądać to tak:


Zaznaczone numery układamy w tablicy 5x5 – to kod potrzebny do złamania ostatniej wiadomości zapisanej za pomocą szyfru bifid. Otrzymujemy wtedy zdanie zapisane w leet speak: „SOMBr@1NF:rM@7iON1SP0vvErrSOMBr@”, a z internetowego na nasze, „Sombra informacje to władza Sombra”. 
Hej, Sombra, jeżeli mnie czytasz, to masz tu kod ode mnie specjalnie dla Ciebie do rozszyfrowania:
l1573n 50mbr4 1 h4v3 h4d 3n0u6h 0f y0ur bull5h17
(proszę, nie hakuj mnie ;_:)

Kiedy my się wesoło bawiliśmy, w tak zwanym międzyczasie zakończyło się odliczanie w poście zamieszczonym przez użytkownika Skycoder, a strona amomentincrime.com została zaktualizowana. 

"...Ustawiam połączenie
...Protokół Sombra v1.9 zainicjowany...
...Transmituję dane aktywujące omniki... 2%
...Kończę połączenie…"

Natomiast w kodzie źródłowym schowana jest ostatnia wiadomość:

“Bien hecho, ya tienen mi clave. Hackear este programa de televisión no tuvo chiste. Espérense a lo que sigue.” – “Dobra robota, macie już moje hasło. Zhakowanie tego programu telewizyjnego było dziecinadą. Czekajcie na to, co nadejdzie.”
„Parece que se están calentando un poco las cosas... tendré que pasar desapercibida mientras esto se finaliza.” – “Wygląda na to, że zabawa się rozkręca... kiedy to się skończy, będę musiała zniknąć niezauważona.”

Tutaj nastąpił mały zgrzyt tłumaczeniowy. „Chiste” znaczy „żart” i wiele osób próbowało to przełożyć tak, jak tam to mniej więcej stoi – „to nie był żart”, „to nie było łatwe” (a raczej wujek Gugiel podpowiada coś w tym stylu). Tymczasem „no tener chiste” to idiom oznaczając „być bezsensownym”, CHOCIAŻ w Meksyku można go też przetłumaczyć jako „coś bardzo łatwego” - nawet nejtiv spikerzy interesujący się zagadką Sombry nie mogą się dogadać, która wersja w tym przypadku jest bardziej tró. Czy Sombra przyznaje się do porażki i stwierdza, że w takim razie te całe szarady z hakowaniem były bezsensowne, czy raczej nabija się z graczy, którym udało się połamać kody, ale co z tego, skoro "game is over"?
Inną językową wskazówką dotyczącą narodowości Sombry jest „vientos” użyte w wiadomości z osiągnięciami. Też jest charakterystyczne dla Meksyku - dosłownie znaczy „wiatry” i używa się go przy chwaleniu czyjejś pracy.

Fanart użytkownika rottenplantt

UFF. DOTARLIŚMY SZCZĘŚLIWIE DO KOŃCA. Podsumowanie i dopowiedzenia:
1. Sombra lubi czaszki, fiolety i jest Team Talon. Jako że w tej organizacji strojem przepisowym jest ubraniowy odpowiednik pisania białych wierszy o płakaniu krwią ze spalonej duszy, to zgaduję, że i nowa bohaterka będzie zmuszona skompletować uniform w tego typu sklepie.
(BTW uwielbiam headcanonowy wygląd Sombry)
2. Gdyby ktoś miał wątpliwości co do tego, że skąd właściwie wiemy, że Sombra jest Sombrą a nie Sombrem - przypominam, że Reaper narzekając na swojego agenta używa zaimka "her" i tak też mówią o niej twórcy w wywiadach.
3. Podejrzewa się, że protokół aktywujący omniki może być zapowiedzią trybu hordy w grze.
4. "Sombra" znaczy po hiszpańsku "cień". To plus motyw czaszki plus Meksyk nasuwa niektórym skojarzenie z Santa Muerte, lokalną, hm, świętą, której jednym z licznych przydomków jest "Señora de las Sombras" - "Pani Cieni" (pojawiający się chociażby w litanii do niej). Santa Muerte jest jednocześnie personifikacją śmierci i opiekunką, która uchroni od nagłego czy brutalnego zgonu, jej kosa potrafi zarówno przeciąć nić życia, jak i odciąć wyznawcę od zagrożeń. Brzmi jak ktoś, kto nadawał by się na supporta, których w "Overwatch" jest tylko pięcioro (o jedną postać mniej niż w przypadku ekipy ofensywnej czy defensywnej).

[Abstrahując od Sombry, kult Santa Muerte rośnie błyskawicznie mimo potępienia ze strony władz czy Kościoła. Ma to ścisły związek z obecną sytuacją społeczną Meksyku. Santa Muerte to opiekunka odrzuconych na margines społeczeństwa (złodziejaszków kradnących z przymusu, uzależnionych, niesłusznie skazanych, niedoszłych samobójców, członków LGBT) czy ludzi pracujących w nocy (prostytutek, policjantów, taksówkarzy). Za niewielkie prezenty pod postacią kwiatów, owoców, świec, czekolady, tequili czy papierosów oddaje przysługi, za złamane wobec niej obietnice karze nieszczęściami. Wielu łączy Santa Muerte przede wszystkim ze środowiskiem przestępczym i usprawiedliwianiem przemocy, choć od dłuższego czasu jest to kult powszechny, który przygarnia bez względu na płeć, wiek, status społeczny czy nawet orientację. Wszak czy nie jesteśmy wszyscy równi wobec Śmierci?]


Nie mam pojęcia, czy serio społeczność rozwiązywała te zagadki samodzielnie, czy Blizzard podstawiał swoich ludzi, w każdym razie z pewnością dostarczono nam sporo rozrywki i rozkręcono niezły hype na nową postać. Jak sami możecie sprawdzić, procenty na na wcześniej wspomnianej stronie rosną sobie powolutku i w momencie, gdy to piszę wynoszą 34 i coś. Jakiś nerd wyliczył, że tempo ładowania protokołu to 0,0038 co trzy minuty i 100% zostanie osiągnięte ok. 17 października. Przypominam, że 1 listopada Meksykanie obchodzą Dia de los Muertos, czyż nie byłaby to wyborna okazja do nowego eventu? Tym bardziej, że 4 listopada rozpoczyna się BlizzCon, i to nie byle jaki, bo nie dość, że 10 z kolei, to jeszcze w tym roku wypada 25 rocznica założenia firmy. Jeżeli w tych dniach nie będzie się coś epickiego działo w temacie „Overwatch”, to ja już nie wiem, kiedy.

Nie mogę się doczekać!

Fanart użytkownika Gummi

Z wyrazami szacunku
Kazik